Rychlebské Hory — Smrk i Dalimilova rozhledna na wzgórzu Větrov

DSP
Dokąd Stopy Poprowadzą

Kwietniowa wycieczka z cyklu Dokąd Stopy Poprowadzą, dla urozmaicenia była dwudniowa.
SudetoJones zaproponował bardzo sympatyczną trasę (12 km) z czeskiej miejscowości Horní Lipová, poprzez Lesní bar, na Smrka — najwyższy szczyt Rychlebskich hor, przejście przez Bruska do Paprseku, gdzie uwzględniono przerwę obiadową i dalej na Větrov, malownicze wzgórze z repliką starej, nieistniejącej już śnieżnickiej wieży. Później krótkie zejście i przejazd na nocleg.
Jedyny minus całego przedsięwzięcia pierwszego dnia wycieczki stanowiła drakońska pora zbiórki —3:50, wyjazd o 4:00. Jak dla mnie środek nocy. Dziś mogę stwierdzić, że było warto wstać! (Jeśli ktoś zdołał się położyć, oczywiście!) Zwłaszcza, że pogoda dopisała. Błękitne niebo, wiosenne słońce ( taak, śmiało mogę rzec, że twarze turystów nabrały żywych barw), idealny więc dzień na górską wędrówkę. Do robienia zdjęć warunki wymagające: duża ilość bezlitosnego ostrego światła, głębokie cienie i bardzo mocne kolory, ale jakoś trzeba było sobie poradzić.

Do Horní Lipovej dojechaliśmy sprawnie i bez żadnych przykrych niespodzianek.  Udało się zatrzymać przy źródełku cesarza Josefa II, udostępnionego społeczeństwu w XIX. stuleciu. Nazwa nawiązuje do wizyty cesarza, mającej miejsce 1. września 1779 roku.

Poranek okazał się rześki, co mobilizowało do wędrówki.

Asfaltową drogą wzdłuż potoku i malowniczych mini-kaskad docieramy do miejsca zwanego Leśnym Barem.

Jak sama nazwa wskazuje, jest to drewniana chatka w lesie, w której znajduje się bar. Aczkolwiek, miejsce w Polsce niespotykane — turysta korzysta sam z asortymentu, ale też uczciwie pozostawia zapłatę. Jeśli nie ma przy sobie gotówki (nie ma możliwości zapłaty kartą) może dokonać opłaty przelewem bądź na dole, we wsi.

Bar powstał dość nieplanowanie. Turyści wystąpili z zapytaniem do miejscowego leśniczego o miejsce rekreacyjne, ze źródełkiem w którym można się schłodzić. Mężczyzna takie miejsce przygotował i któregoś razu zostawił tam puszkę napoju energetycznego. Następnego dnia puszki nie było, ale ktoś zostawił kartkę z podziękowaniem i zapłatą. Sytuacja ta kilkakrotnie się powtarzała i tak powstał Leśny Bar, dziś stanowiący atrakcję turystyczną. My wykorzystujemy go w ramach przerwy na pierwsze śniadanie.

Dalej już nieznakowanymi ścieżkami docieramy do miejsca o nazwie Nad Horním barem, gdzie wędrówkę urozmaicają stare słupki graniczne oddzielające majątki zamku Kolštejn (dzisiejsza Branná) i diecezji wrocławskiej. Ich zagęszczenie powoduje, że zostajemy z Kasią nieco z tyłu — każdy słupek trzeba sfotografować i oznaczyć współrzędne, więc trochę to trwa.

Grupę doganiamy na  Smrku, gdzie SudetoJones zrobił, pod naszą nieobecność, szybkie zdjęcie grupowe i opowiedział o torfowisku.  Pod koniec kwietnia, przy miejscowo zalegającym śniegu, podłoże jest dość mokre i grząskie, ale bez przesady.  W tym roku górą do butów woda się nie wlewa!

Schodzimy ku Przełęczy Trzech Granic — niegdyś spotykały się w tym miejscu granice trzech krain historycznych: Moraw, Śląska i ziemi kłodzkiej.

Na przełęczy konsumujemy drugie śniadanie, ciesząc się  ciepłem słońca i przyrodą.

Ten nastrój beztroski psuje mi widok starego słupka granicznego, któremu ktoś, bezczelnie, odłupał górną część.

Urokliwą ścieżką, ze Śnieżnikiem zamykającym horyzont wędrujemy odcinkiem granicznym. Według mnie to najbardziej malowniczy odcinek sobotniej trasy. Zwłaszcza Brusek ze skalną wychodnią i całkiem przyjemnym widokiem.

Przy drogowskazie na Postawną, część ekipy zgłasza akces do zdobycia wierzchołka, postanawiam więc, wraz z Kasią, im towarzyszyć. Tym razem ścieżka wydaje mi się prosta i przejrzysta, więc szybko docieramy do tabliczek. Bez nich, absolutnie w terenie nie zauważyłabym kulminacji, a jest to w końcu najwyższy szczyt mezoregionu Góry Złote.

Do chaty Paprsek docieramy spokojnie i bezproblemowo, wpasowując się w zarządzoną przerwę obiadową. Zjadam, dość smaczną zupę brokułową, co przyjemnie mnie zaskakuje. Może nie tylko fakt, że jest smaczna, ale bardziej to, że w Czechach mogę zjeść zupę inną, aniżeli rosół wołowy bądź czesneczkę. W ramach deseru postanawiam zamówić cappuccino — połączenie przyjemności z potrzebą kofeiny. Pobudki w nocy nie są tym, co Agatki lubią najbardziej! Z kawą wychodzę na polanę, a tam: wspaniałe widoki, słodkie lenistwo i wygrzewanie w słońcu, co wieczorem owocuje twarzami koloru żywej czerwieni i bardzo ciekawymi białymi śladami w miejscach newralgicznych takich jak: okolice oczu (tam gdzie okulary słoneczne) czy czoła (wcześniej osłonione czapkami czy kapeluszami).

Chata powstała w 1932 roku i budowano ją tylko trzy miesiące, na polanie na zboczu góry Palaš.  Pierwotnie nosiła nazwę Schlesienhaus (Dom Śląski) mimo, że wedle przebiegu granic, ówcześnie znajdowała się na terenie Moraw. Była schronieniem dla turystów (dość ekskluzywnym, nawet z telefonem) oraz restauracją. Po II. wojnie ją zamknięto i upaństwowiono — stanowiła państwowy ośrodek wypoczynkowy. Na początku lat 90.  ponownie trafiła do rąk prywatnych, w których pozostaje do dziś.  Cała polana stanowi centrum narciarstwa zjazdowego i biegowego.

Z polany widać też wyraźnie popołudniowy cel naszej wycieczki, z tej perspektywy wydający się malowniczą miniaturką czyli kopię starej wieży widokowej, która kiedyś stała na Śnieżniku.

Chwilę przed zbiórką zaglądam do drewnianej kaplicy św. Krzysztofa — patrona pielgrzymów i turystów. Mała i skromna, ale wywiera na mnie pozytywne wrażenie. Oczyma wyobraźni widzę odbywającą się w niej urokliwą ceremonię, a po niej huczną imprezę w chacie obok.

Wykonuję zdjęcie rodzinne przed kaplicą i ruszamy w stronę, widniejącej na horyzoncie, wieży widokowej.

Ten przedostatni odcinek jest niezwykle malowniczy. Wędrujemy wprawdzie wygodną drogą, ale kontrast między ostrym światłem na otwartym terenie, a refleksami światła przenikającymi przez zieloną gęstwinę lasu jest niesamowity. Nastrój ten podkreślają skałki kryjące się pomiędzy drzewami.

Wychodzimy na polanę, a przed nami dumnie i mrocznie prezentuje się Dalimilova rozhledna.  Błękitne niebo, w silnym świetle wydawało się prawie białe, a sylwetka wieży czarna i groźna — to efekt popołudniowego słońca, świecącego za budowlą.

Podług życzenia SudetoJonesa wykonuję zdjęcie grupowe, oczywiście z czarnym „bastionem” w tle — warunki wcale proste nie są: słońce prosto w obiektyw, twarze w głębokim cieniu, tylny plan zalany ogromną ilością światła… Marzenie każdego fotografa!

Kilka minut później, w radosnych nastrojach stajemy u celu. SudetoJones ogłasza „czas wolny” i czym prędzej biegnie podziwiać widoki. Ja, popijając malinówkę (wcale nie nalewkę, tylko oranżadę), podziwiam samą budowlę. Stanowi ona replikę wieży wybudowanej w 1899 roku na Śnieżniku, którą wysadzono w powietrze w roku 1973. Jak pierwowzór ma dwie wieże (33 m i 17 m) z tarasami widokowymi, na które trzeba się wspiąć spiralnymi, granitowymi schodami.
Po kontemplacji i wypiciu zacnego napoju pokonuję bramki wejściowe (z biletami nie ma problemu, bowiem obok znajduje się automat obsługujący zarówno gotówkę jak i karty). Mozolnie wspinam się po schodach i na pierwszym tarasie spotykam trzech królewiczów: SudetoJonesa, naszego kierowcę — pana Michała i kolegę Tomka. Biedni, zdobyli górny taras widokowy, ale zamiast pięknej księżniczki, podziwiać mogli panoramę okolicznych pasm: Masywu Śnieżnika, Gór Rychlebskich, Wysokiego Jesionika i Gór Hanuszowickich.

Po zejściu wykonuję ostatnie ujęcia budowli i w po głowie mi się kołacze jedno pytanie: dlaczego na Śnieżniku wystawiono wieżę przypominającą pewne urządzenie kuchenne?

Powrót upływa w sielankowej wręcz atmosferze, przynajmniej na tyłach stawki.

Po krótkim przejeździe na nocleg, przychodzi czas na rozkwaterowanie, kolację i tradycyjne śpiewogranie. Zawsze jest ono, przynajmniej dla mnie, powiewem sentymentalizmu — wracają wspomnienia rajdowe z dawnych lat. Tym razem odczucie to potęguje otoczenie, gdyż ośrodek wyglądał, jakby nadal były lata 70. ubiegłego wieku.

Zmęczeni słońcem, z kolorem żywej czerwieni na twarzach mile spędzamy czas. Późnym wieczorem każdy udaje się w swoją stronę, ja na spotkanie z Morfeuszem…
Następnego dnia bowiem czeka spora dawka atrakcji.
Zapytacie jakich? O tym napiszę w relacji z drugiego dnia naszej wycieczki.

Obrazek charakteryzujący blog Agatowy Dziennik