Tematy powiązane:
Karkonosze
Góry, błękitne niebo, doskonała widoczność, mieniący się w słońcu śnieg, brak ludzi, wszechobecna cisza i ocean chmur na wyciągnięcie dłoni. Brzmi jak bajka? Tak, a jednak wydarzyła się w świecie realnym, i to w centrum Karkonoszy, na ich najwyższym szczycie — Śnieżce.
W górach sypie śnieg, a na nizinach, mimo środka kalendarzowej zimy, za oknami strugi deszczu. Poprawiam sobie nastrój, wspominając zeszłoroczną, zimową wycieczkę na Śnieżkę, zwaną onegdaj Schneekoppe czyli Śnieżną Kopą. Ta ostatnia nazwa wydaje mi się adekwatna — gdy zimą patrzę na kopułę widzę kopę śniegu, a nie śliczną, geometryczną śnieżynkę, czy kulę śniegową popularnie zwaną śnieżką…
Dawno, dawno temu w Górach Olbrzymich…
Po tygodniu czekania na dogodne warunki atmosferyczne, w końcu nadszedł wyż oznajmujący dobrą pogodę. Wreszcie mogłyśmy zadośćuczynić naszej małej tradycji i zdobyć wierzchołek Królowej Karkonoszy w śniegu.
Może nie było go zbyt wiele, ale jednak był!
Trasę wybrałam prostą i jak najbardziej oczywistą: z Karpacza Wilczej Poręby, Sowią Doliną do Jelenki na Śnieżkę. Zejście planowałam przez Strzechę Akademicką do Karpacza. Wycieczka w założeniu, przyjemna i bezproblemowa, gwarantująca zejście w dziennym świetle. Wedle poczynionych ustaleń — nie bierzemy śpiwora, dodatkowego sprzętu fotograficznego i palnika, spakowałam prowiancik, herbatkę, raczki no i aparat, stanowiący wyposażenie podstawowe, bez którego w góry nie wychodzę. Byłam gotowa. Kasia również.
Do Karpacza — znanego karkonoskiego kurortu (sic!) udało się dojechać bez komplikacji typu: nieprzejezdne drogi ze względu na opady białego puchu, bądź korki przy wjeździe do miejscowości. Zaparkowawszy Czerwoną Strzałę, na parkingu przy ulicy Wilczej, zaczęłyśmy wycieczkę. Wędrując przez Wilczą Porębę, od 1945 r. stanowiącą dzielnicę Karpacza, patrzyłyśmy jak bezlitośnie zmieniło się oblicze architektoniczne miejscowości. Pastelowe tynki, tafle szkła, gdzieniegdzie tylko pozostały stare wille pamiętające początek ubiegłego wieku. „Wszystko płynie” jak mawiał Heraklit — czas, ludzie, ich upodobania i możliwości oraz gusta. O tych ostatnich, jak wiadomo, się nie dyskutuje.
W znakomitych nastrojach zmierzamy w kierunku lasu. Idzie się spokojnie i bezkłopotliwie — ten wariant dojścia na główny grzbiet Karkonoszy jest przyjemny, jego ogromną zaletę stanowi mniejsza ilość turystów aniżeli na tzw. Wangu. Nawet w warunkach wczesnozimowych, przy niewielkiej pokrywie śniegowej, podejście jest stosunkowo niewymagające (to oczywiście opinia subiektywna). Po niedługim czasie stajemy więc przy wiacie, w miejscu, które tabliczki opisują jako Sowia Dolina, która de facto rozpoczyna się nieco niżej, w rejonie Szerokiego Mostu.
Wędrujemy Sowią Doliną znaną także jako Sowi Dół bądź Sowi Jar. Od czasów średniowiecznych była ona znana słynnym karkonoskim poszukiwaczom skarbów, których nazwano Walończykami. Zaliczano do nich Walonów (pogranicze Francji i Belgii), Niemców i Italczyków. Poszukiwali oni na terenach Sudetów cennych kruszców oraz ozdobnych, cennych kamieni. Pozostawili po sobie tzw. spiski — Księgi Walońskie, zawierające opisy tras do złóż,
i same w sobie stanowiące skarb. Sowia Dolina była silnie penetrowana — leży bowiem w okruszcowanej strefie kontaktu Kowarskiego Grzbietu. Prospektorzy znajdowali tam m. in.: granaty (piropy i anatazy), nieco złota oraz eksploatowali rudy miedzi i ołowiu.
Nieco zgrzane po ostatnim fragmencie podejścia stajemy na Sowiej Przełęczy, znajdującej się między Czarnym, a Kowarskim Grzbietem, a tym samym na głównym grzbiecie Karkonoszy. Wygodną drogą docieramy do czeskiego, popularnego, schroniska Jelenka.
Słońce świeci na błękitnym niebie, pod stopami skrzypi śnieg, skrzący się pełnym spektrum barw. Życie jest piękne! Zachwycone, postanawiamy zrobić sobie odpoczynek i coś przekąsić. Jest nam ciepło, więc postanawiamy korzystać z dobrodziejstw zimowego krajobrazu ile tylko się da — wybieramy ośnieżony zewnętrzny stół, wyjmujemy z plecaków jagodzianki i zamawiamy w schronisku gorącą czekoladę. Lubię ją tam pić, gdyż zawsze podawana jest z prawdziwą bitą śmietaną, a nie jakimś sztucznym substytutem.
Pełne słodkiej energii ruszamy dalej, kierując się znaczkami koloru czerwonego. Pogoda jest tzw. stuprocentowa. Wspaniała przejrzystość, czyste barwy, a dookoła nas powoli zbiera się pierścień z chmur. Niczym błyskawica, w myślach pojawia się skojarzenie: pierścień — okręg — boskość — doskonałość. Zestawienie to nie jest może perfekcyjne, ale rzeczywiście dzień jest doskonały! Warunki atmosferyczne, widoczność, kondycja i nasze nastroje tworzą harmonijną całość.
Z Czarnej Kopy, stanowiącej kulminację Czarnego Grzbietu i liczącej sobie 1407 m n.p.m., rozpościerają się wspaniałe widoki. Przed nami ikona najwyższego pasma sudeckiego, dalej, nieco na prawo Słonecznik i Pielgrzymy, a jeśli dobrze wytężyć wzrok, widoczne na horyzoncie kontury Gór Izerskich.
Za nami droga, którą przeszłyśmy.
Przed ostatnim podejściem, pod kopułą szczytową, zakładamy raczki — nie są konieczne, ale czujemy się pewniej. Po chwili stajemy na najwyższym wierzchołku Sudetów — Śnieżce. Królowa Sudetów wita nas ciszą i spokojem, co akurat w tym miejscu zdarza się niezmiernie rzadko.
Biwak szczytowy rozbijamy pod kaplicą św. Wawrzyńca powstałą w latach 1665-81 na zlecenie hrabiego Schaffgotscha. Ściana budowli stanowiła ochronę przed mroźnymi porywami wiatru. Kasia zajęła się naszymi skromnymi zasobami żywieniowymi, ja natomiast chwyciłam aparat i udałam się fotać.
Chylące się ku zachodowi słońce miękko otulało zabudowania szczytu. Złote światło, delikatny cień oraz śnieg ciekawie wyeksponowały strukturę nowej Czeskiej Poczty. Ten charakterystyczny , dość nowoczesny w formie, budynek stanął na wierzchołku w 2008 roku, jako następca tzw. „starej poczty”. Składa się on z ok. 6000. elementów stalowych, 12000. części drewnianych i 1500. komponentów systemu hydraulicznego, potrzebnego do obsługi żaluzji zewnętrznych, ochraniających budowlę przed trudnymi warunkami pogodowymi.
Przed wycieczką obiecałam sobie, że nie będę fotografować po raz setny obserwatorium i kaplicy. Nie udało się jednak dotrzymać obietnicy. Złota godzina sprawia, że wszystko dookoła wydaje się bardziej ze świata magii, aniżeli zwykłej codziennej rzeczywistości. I tak stało się tym razem. Ikona najwyższego wierzchołka Sudetów — słynne latające spodki, siedziba Wysokogórskiego Obserwatorium Meteorologicznego im. Tadeusza Hołdysa, szare, nadgryzione zębem czasu, wiatru i śniegu, osamotnione po ostatniej katastrofie budowlanej w 2009 r. wyglądają niesamowicie. Różowo-żółta poświata i ciepłe błyski w oknach wywołują efekt miękkości i ciepła, odwracając uwagę od stanu rzeczywistego obiektu. Daję się urzec magii chwili i naciskam spust migawki.
Wracając do Kasi zauważam, że wspomniany już pierścień z chmur zmienił się w białą, lekką, kłębiącą się falę, zalewającą świat poniżej kopuły szczytowej. Po raz drugi obserwowałam na Śnieżce zwiastuny nadchodzącej inwersji termicznej. Nadal widok ten robi na mnie ogromne wrażenie. I pewnie będzie tak za każdym razem.
Powoli odczuwam skutki robienia zdjęć bez rękawiczek przy niskiej temperaturze, palce u stóp jakby tez delikatnie skostniały. Mimo oszałamiających warunków stwierdzamy, że czas powoli opuścić zamek Ducha Gór. Rozgrzewam się gorącą herbatą z termosu i powoli zaczynam żałować, że nie wzięłam jednak śpiworka. Pakuję plecak — łącznie z Nikosiem — wiem, że jeśli tego nie zrobię, zejście potrwa bardzo długo. Gotowa do drogi szukam oczami Katarzyny, kiedy dobiega mnie entuzjastyczny okrzyk tejże niewiasty: „Widziałaś to?! Sfotografowałaś?” Wychodzę zza kaplicy i uświadamiam sobie, że nie dotrzemy do Karpacza nawet wczesnym zmrokiem tylko dużo później.
Znajdujemy się bowiem na wyspie w oceanie chmur.
Patrząc przed siebie, mam wrażenie, że stoję przed kioskiem okrętu podwodnego, tuż przed pełnym zanurzeniem.
Na szczęście to tylko skojarzenia. W rzeczywistości stoję na twardym podłożu granitowym, a przede mną znajduje się czeska wieża triangulacyjna, oznaczająca najwyższy punkt terytorium Czeskiej Republiki.
Biała fala coraz szczelniej otula górę — od strony wschodniej przybrała łagodna postać warstwy miękkiej, puchowej kołdry, natomiast południowy stok zdaje się powstrzymywać nacierającą nawałnicę…
Mimo zlodowaciałych palców u wszystkich kończyn, pstrykam jak szalona… wiem, że będę się złościć przy selekcji zdjęć. Nie potrafię się oprzeć…
Otaczający nas świat powoli ciemnieje, barwy stają się coraz bardziej nasycone, czas naświetlania coraz dłuższy, temperatura spada, a czas ucieka.
Niesamowity spektakl trwa, a my z żalem zaczynamy zejście. Aparatu nie schowałam, więc trochę ono trwa.
Do schroniska na Równi pod Śnieżką schodzimy już po zachodzie słońca. Nieco zziębnięte, szybko podejmujemy decyzję o zejściu jak najszybszym wariantem. Ponieważ zimą Kocioł Łomniczki jest zamknięty, decydujemy się na Śląską Drogę. Rzucamy ostatnie spojrzenie na królową Sudetów i raźno udajemy się w stronę Karpacza.
Ostatni odcinek bardzo się dłuży. Peryferia karkonoskiego kurortu zdają się nie kończyć. Zmęczone i szczęśliwe, spełnione estetycznie, wracamy do Czerwonej Strzały, którą bezpiecznie zajeżdżamy do Jarkowic, do schroniska Srebrny Potok.