Tematy powiązane:
Góry Kamienne
Rybnica Leśna to malutka wieś, położona nieopodal schroniska Andrzejówka w Górach Kamiennych. Wydaje się spokojną miejscowością jakich tysiące. A jednak skrywa w sobie niesamowity klejnot, jakim jest drewniany kościółek wypełniony renesansową polichromią i straszną historię chłopa, pośmiertnie uznanego za upiora, a pochowanego na miejscowym cmentarzu. Tutaj sacrum spotyka się z profanum w sposób dosłowny. Oszałamiające polichromie, barwne kościelne wyposażenie sąsiaduje z udokumentowaną historią upiora wyrywającego koniowi ogon i domagającego się fellatio od miejscowych niewiast. Warto poświęcić tej wsi trochę uwagi podczas podróży.
Sierpniowy poranek powitał turystów, mieszkających w Andrzejówce, kurtyną z ciężkiej i mokrej mgły. Jakby atrakcji było mało, z nieba siąpił regularny kapuśniaczek. Postanowiliśmy nieco opóźnić swoje plany wycieczkowe i udać się do pobliskiej Rybnicy Leśnej — małej wsi o bogatej historii, zarówno dziejowej, hydrograficznej, ale też i z elementem metafizycznym. Ponieważ była niedziela — mieliśmy nadzieję wejść do malutkiego, drewnianego i zabytkowego kościoła św. Jadwigi Śląskiej, zwanego „drewnianym skarbem” bądź „klejnotem”. Niestety, świątynię tę można odwiedzić tylko przed mszą, odbywającą się w niedzielę o godzinie 10.00.
Byłam w tym kościele bardzo dawno temu, przy okazji kursu na przewodnika sudeckiego. I działo się wtedy, oj działo… Autokar pełen kandydatów na przewodników pod wodzą nieco zakręconego przewodnika, w pewnych kręgach rozpoznawalnego po ksywce UFO, wszyscy z aparatami, dyktafonami i notatkami. Rozpaleni żądzą wiedzy i przygód. Śmiało mogę napisać, że dogłębnie poznałam kościół. Zajrzeliśmy w każdy kąt i sfotografowaliśmy centymetr po centymetrze zabytkową świątynię.
Nawet udało się podnieść wieko chrzcielnicy i zajrzeć do środka.
Następnie, nieco chaotyczną hordą zaatakowaliśmy kolano kaptażowe stworzone przez rzeki Rybną i Ścinawkę. Po oględzinach, nie czyniąc szkód, odjechaliśmy w siną dal białym, dymiącym autokarem…
Tyle wspomnień. Byłam natomiast ciekawa, jak kościół wygląda obecnie, a także miałam małą niespodziankę dla moich towarzyszy związaną z pewnym złośliwym poltergeistem, rybnickim cmentarzem i Andrzejówką.
Kiedy przyjechaliśmy, brama, jednocześnie będąca dzwonnicą, zapraszała otwartymi drzwiami.
Zaparkowaliśmy bez żadnego kłopotu, gdyż pod kościelnym murem stało tylko jedno auto i zaczęliśmy naszą rybnicką przygodę.
Na teren kościelny, uważany za strefę sacrum, prowadzą drewniane wrota znajdujące się w XVII-wiecznym budynku bramnym, pełniącym również funkcję dzwonnicy. Całość otacza kamienny mur, najprawdopodobniej powstały także na początku XVII wieku.
Zależy mi na czasie, a każda minuta spędzona na zewnątrz skraca czas potencjalnego fotografowania wnętrza, bo muszę zdążyć przed liturgią. W pierwszej kolejności zabieram Kasię ze statywem i biegnę do kościoła. Uff… Otwarty.
Po wejściu uderza mnie uczucie déjà vu. Kolorowe polichromie, kolorowe chrzcielnica i ambona, bogato rzeźbione i znamionujące styl ludowy — nic się nie zmieniło. Ponieważ przy ołtarzu do mszy przygotowywał się ksiądz, grzecznie spytałam o możliwość zrobienia zdjęć. Reakcja mnie zaskoczyła: kapłan spojrzał na mnie czujnym okiem i ostrym tonem zapytał o ich przeznaczenie. Po wyjaśnieniach łaskawie udzielił pozwolenia. Wyczuwając jego niechęć, nakazałam po cichu Katarzynie odwrót — myślę, że próba fotografowania ze statywem zniszczyłaby moją szansę. Zdecydowałam się tylko na pracę z aparatem w ręku i bez użycia światła błyskowego. Niezwłocznie zabrałam się do fotania.
Po kilkunastu minutach podszedł do mnie uśmiechnięty i sympatyczny pan kościelny, wskazując wejście na chór. Oczywiście skorzystałam z propozycji i uwieczniłam świątynię z góry, dobrze też przyjrzałam się organom, które datowane są na XVIII w.
Obecne założenie kościelne pochodzi najprawdopodobniej z 1608 roku, a być może nawet z końca XVI wieku. Budowla jest w całości drewniana o konstrukcji zrębowej, z gontowym dachem. Wieść niesie, że przy budowie nie użyto żadnego metalowego gwoździa.
Wnętrze kościoła to uczta dla koneserów drewnianej sztuki ludowej. Oszałamia wachlarzem kolorów, wzorów i struktur.
Przy pierwszym spojrzeniu uwagę zwracają: kolorowa renesansowa polichromia w barwach ceglasto-czarnych, którą pokryte są kasetony sufitowe, empora organowa, prezbiterium, a także częściowo słup z kroksztynami podtrzymujący drewniany strop.
W prezbiterium znajduje się ołtarz główny, najprawdopodobniej kiedyś stanowiący część gotyckiego tryptyku. W części centralnej przedstawiono scenę Ukrzyżowania. W tej części znajduje się też chrzcielnica pochodząca z połowy XVII wieku, wykonana w stylu ludowym, którą zdobią wizerunki anielskich głów oraz maszkarony.
Kolejnym charakterystycznym elementem jest ambona — utrzymana w tym samym stylu. Jest bogato zdobiona: baldachim wieńczy postać pelikana, karmiącego pisklęta, na korpusie przedstawiono rzeźbione wizerunki czterech ewangelistów, a w parapecie schodów dojrzeć można Jana Chrzciciela oraz Chrystusa Zmartwychwstałego.
Halę otacza z trzech stron empora, na której znajdują się organy.
Warto też zwrócić uwagę na ławki — na pierwszy rzut oka zwyczajne, ciasne, z siedziskami obitymi mdłą tkaniną. Pamiętają one czasy początków rybnickiego kościółka i pierwotnie posiadały drzwiczki, które niestety rozpłynęły się w pomroce dziejów.
Na szczęście udało mi się sfotografować, to co chciałam przed rozpoczęciem mszy. Zadowolona wyszłam na zewnątrz, by zająć się resztą obiektu. I tu czekała mnie niespodzianka. Kaśka z wesołym, ale też i nieco złośliwym błyskiem w oku przywitała mnie stwierdzeniem: „Zastawili nas. Do końca mszy nie wyjedziemy!” W sumie chyba każdemu zdarza się nieszczęśliwie zaparkować, a w tej sytuacji jakoś zdarzenie to trochę nawet mnie ucieszyło. Miałam godzinę, a towarzystwo nie mogło marudzić, że nuda i mam się pospieszyć.
Radośnie więc, ale też i ze stoickim spokojem zajęłam się kolejnym elementem założenia, czyli dzwonnicą.
Niektórzy pomyślą, dzwonnica jak dzwonnica, cóż w niej ekscytującego? Ja jednak czułam się jak w przysłowiowym sklepie ze słodyczami. Budynek ma formę przejściową — część górna mieści dzwon, a dolna pełni funkcję bramy na teren przykościelny. W tej drugiej umieszczone są stare epitafia, a przez środek przejścia zwisa konopny sznur. Może to zaskakujące, ale jest w użyciu po dziś dzień — ciągnąc go, kościelny dosłownie „bije w dzwon” kilkanaście minut przed mszą.
Kiedy oddaję się fotograficznej przyjemności podbiega do mnie Kasia, z zaczerwienionym licem i szalonym błyskiem w oku. „Chodź szybko, odkryłam, że można wejść na górę! Idziemy?” Oczywiście, poszłyśmy. Było niesamowicie. Wąziutkie drewniane schody, momentami mocno trzeszczące, a nawet uginające się pod stopami, umożliwiły nam wejście na samą górę. Przy okazji obejrzałyśmy różne ciekawe artefakty.
Pokonując kolejne etapy czułam się jak akrobatka idąca po linie — w mojej wyobraźni wirowały obrazy zapadających się schodów, zawalanie konstrukcji i dźwięk uderzającego o bruk, zabytkowego dzwonu.
Na szczęście do niczego takiego nie doszło i mogłyśmy z bliska obejrzeć spiżowy dzwon z 1608 roku.
Kiedy byłam małą dziewczynką, rodzice zabrali mnie na Wawel, gdzie między innymi zobaczyłam królewski dzwon. Tata pozwolił mi go dotknąć i kazał pomyśleć życzenie. W pewnym sensie się spełniło. Przypomniałam sobie tę historię i zrobiłam dokładnie jak wtedy, tylko życzenie było inne. Ciekawe czy się spełni.
W ramach chwilowego odpoczynku usiadłyśmy na ławeczce wymieniając spostrzeżenia. Msza jeszcze trwała, postanowiłam więc pokazać Katarzynie tzw. kolano kaptażowe rzeki Rybnej. Hm, najpierw musiałam wyjaśnić, co to właściwe za twór, a to nie było łatwe. Zwłaszcza z moją wiedzą geograficzną. Katarzyna zapamiętała, że jest to rodzaj przełomu rzecznego, a dokładnie przełom erozji wstecznej. Zjawisko polega na przejęciu jednej rzeki przez drugą. Przejmuje ta o większym spadku i z większą ilością wody. Oczywiście, w bardzo dużym uproszczeniu. W przypadku rybnickim zwycięzcą okazała się Rybna, pokonując Ścinawkę. Zdjęcia nie udało się wykonać, gdyż obniżenie, w którym płynie rzeka jest całe zarośnięte krzaczorami i drzewami.
Pozostały nam czas postanowiłam wykorzystać opowiadając historię o upiorze z Rybnicy, która mnie zafascynowała. Właściwie nie sama opowieść, ile fakt, że naprawdę ówczesna ludność wierzyła w tę historię, doprowadziła do procesu osoby martwej, w którym przesłuchano dokładnie świadków i wydano wyrok. Do dnia dzisiejszego zachowały się materiały źródłowe znajdujące się w Aktach majątku Hochbergów , pochodzące z 1709 roku, a przechowywane w Archiwum Państwowym we Wrocławiu.
Pod koniec maja 1709 r. w Rybnicy Leśnej zmarł spokojny, poważany chłop Georg Eichner. Wielokrotnie zajmował stanowisko ławnika w miejscowych sądach. Trzy dni później został pochowany na cmentarzu przykościelnym.. I to byłby koniec tej historii, gdyby nie wydarzenia, które niedługo później zaobserwowano w miejscowości.
Mieszkańcy z dnia na dzień zaczęli skarżyć się na tajemnicze i niezwykłe zjawiska. Po północy we wsi było słychać głośne krzyki, stukania, odgłosy strzałów. Co więcej, skarżono się na nocne drapanie w okna i drzwi co kojarzono z „wezwaniem”, wróżącym nadchodzącą śmierć. Plotkowano o zwierzętach, które pojawiły się nagle w Rybnicy: psach i zającach, dodatkowo przed karczmą, gdzie przeprowadzano procesy, na miejscu zmarłego zasiadał kot z czarną głową o błyszczących oczach. Atmosfera paniki i grozy narastała, a poltergeist zaczął stawać się agresywny. Kobiety opowiadały jak to nocą do ich łóżek zakradał się mężczyzna o posturze Georga i nakłaniał ich do aktywności seksualnej, a od jednej wymagał nawet fellatio. Co ciekawe, rozpoznawały go dopiero po dotyku, zimnej jak lód, męskości. Pokątnie szeptano o ciążach, których upiór jakoby miał być sprawcą. Atakował również zwierzęta, czego świadectwem jest wypowiedź jednego z mieszkańców, w której stwierdza on, że poltergeist wyrwał brutalnie „ogon wraz ze skórą i mięsem” jego koniowi. Bezzwłocznie więc zwrócono się do właścicieli wsi, Hochbergów oraz dostojników kościelnych z prośbą o pomoc. Ci zarządzili otwarcie procesu sądowego przed miejscową karczmą. Przesłuchano 24 świadków, którzy zgodnie potwierdzili wcześniejsze pogłoski. Zarządzono ekshumację, w celu sprawdzenia stanu zwłok i poszukiwania znamion świadczących o przejęciu ciała przez istotę obcego pochodzenia. Jak można się spodziewać, oględziny przyniosły oczekiwane rezultaty: ciało nie znamionowało procesów rozkładu, wyglądało wręcz jak żywe, po nacięciu krwawiło. Znaleziono też znamię. Pojawił się również dowód bardzo obciążający: członek zmarłego był w stanie trwałego wzwodu. Trumnę zakopano. Wystawiono też straże przy grobie, które zaobserwowały latające nietoperze, trzmiele i motyle, co miało być oznaką wydostawania się z trumny upiora. Po kilku dniach ciało ekshumowano ponownie, przeprowadzono sekcję, podczas której stwierdzono brak stężenia pośmiertnego, a serce, wątroba i wnętrzności okazały się być nienaruszone. Ponownie przesłuchano świadków, skonsultowano się ze zwierzchnikami i wydano wyrok śmierci na nieboszczyka. Wykonać go miał grabarz z katem, przy udziale mieszkańców. W ten sposób trumnę wykopano, porąbano siekierą, a trupa przerzucono przez mur cmentarny, głową w kierunku granicy Rybnicy, by umarły nie mógł powrócić. Dół wypełniono kamieniami i zasypano, a zwłoki wywieziono wozem do transportu padliny w kierunku dzisiejszej Andrzejówki. Na granicy wsi kat dokonał dekapitacji, ułożył odciętą głowę między nogami denata (by nie mógł jej dosięgnąć) i w nieoznaczonym miejscu na granicy złożono nieszczęsne ciało, wraz z trumiennymi deskami do anonimowej mogiły. Tak oto do wsi powrócił spokój.
Dziś o tej historii mało kto pamięta, a po samym cmentarzu pozostało tylko kilka starych płyt nagrobnych.
Więcej o procesie i samym Georgu Eichnerze, a także o innych podobnych procesach i egzekucjach można przeczytać w książce Daniela Wojtuckiego, Magia posthuma. Procesy i egzekucje zmarłych na Śląsku i Morawach w XVI-XVIII wieku. Polecam!
Opowieść się skończyła, a my nadal siedzieliśmy na ławeczce wsłuchując się w ciszę. Z zamyślenia wyrwał nas gwar osób wychodzących z kościoła. Msza dobiegła końca. Radośni ludzie wychodzili z kościoła uśmiechnięci, rozmawiali, umawiali się na grille i popołudniowe herbatki, ściskając sobie dłonie. Mogliśmy wreszcie wyjechać z parkingu i opuścić Rybnicę.
Świetny opis i doskonałe zdjęcia. Warto więc oczekiwać na kolejne tematy.
Jerzy Głowacki
https://paskonikstronik.blogspot.com
Byłam tam z miesiąc temu i nie mogłam poznać tego miejsca, zastanawiając się: gdzie podział się kościół (kiedyś pięknie się prezentował z głównej drogi)? Wielka szkoda, że tak zarosło, bo można łatwo przegapić wąską drogę dojazdową do niego. A już o zbadaniu kolana kaptażowego zapomnij… Świetny tekst z retrospekcją i barwną wieńczącą historią bez ogródek, którą czytałam jednym tchem! No i super zdjęcia! Będę tu wracać! 🙂