Dokąd Stopy Poprowadzą

fot. Agata Kubiak
Od mniej więcej dwóch lat wybieram się zobaczyć i sfotografować nową wieżę widokową na Žaltmanie — najwyższym szczycie Gór Jastrzębich. I jak taka przysłowiowa sójka, wybrać się nie mogę. W zamiary te idealnie wpasował się Radosław, zwany SudetoJonesem, proponując wycieczkę właśnie na ten szczyt. Trasa mi odpowiadała — mieliśmy przejść przez Čížkovy kameny — skały z ciekawymi inskrypcjami skalnymi, następnie zdobyć wierzchołek Žaltmana i na sam koniec zwiedzić zamek w Náchodzie. Kasia, Romek i ja postanowiliśmy dołączyć do ekipy wyjazdowej.
Miało być tak pięknie… I było. Jednakże, jak to w życiu bywa, nie obyło się bez niespodzianek.
Na „zbiórkę” dotarliśmy z kilkuminutowym opóźnieniem i od razu spotkała nas pierwsza niespodzianka. Jako, że z wycieczkowiczów zrobiła się całkiem spora gromadka, SudetoJones wynajął busa. Tyle tylko, że sobotniego poranka okazało się, że zarezerwował… ale cóż… na niedzielę. Na szczęście firma BIS, jak zawsze, spisała się na medal — udało się znaleźć i środek transportu i kierowcę! Zamiast busa przyjechał nawet autokar.
W Kamiennej Górze zarządzono tradycyjną tzw. „sikpauzę” — przerwę na toaletę i kawę, mały upominek od Radosława, w ramach zadośćuczynienia za poczynioną omyłkę. Niestety, wtedy też nadszedł czas na kolejną niespodziankę. Z nieba zaczął padać rzęsisty deszcz. Czekało mnie, mało komfortowe, fotografowanie w deszczu.
Z uwagi na mokrą aurę został zmieniony przebieg planowanej wędrówki. Pomimo kurtek, peleryn i parasoli nikt nie miał ochoty na szesnastokilometrowy spacer.
Ruszyliśmy z Malých Svatoňovic — niewielkiej wsi, w której urodzili się bracia Čapek, znani czescy literaci. Na svatoniovickim rynku nastąpiło małe rozprężenie: przerwa na toaletę, stemplowanie książeczek, fotografowanie i, oczywiście, zdjęcie grupowe.

fot. Agata Kubiak
Skupiłam się na tym, co bardzo lubię — uwieczniłam kaplicę z XVIII wieku ufundowaną przez księżną Annę Marię Piccolomini de Aragona i detale architektoniczne ciekawej kamienicy stojącej na rynku.

fot. Agata Kubiak

fot. Agata Kubiak

fot. Agata Kubiak
W kaplicy znajduje się „cudowne źródełko” z radoczynną wodą i wizerunek svatoniovickiej Matki Bożej.

svatoniovickiej Matki Bożej
fot. Agata Kubiak

fot. Agata Kubiak
W górnej części wsi, w miejscu, gdzie szlak odbija z asfaltowej szosy w las, znajdują się dwa ciekawe miejsca.
Z lewej strony widać bramę, a właściwie portal wejściowy, prowadzący do Mariańskíego Sadu — swoistej repliki jerozolimskiej Golgoty.

fot. Agata Kubiak
Jej zwieńczeniem jest Kaplica Grobu Bożego. Spotyka mnie kolejna niespodzianka, bowiem kaplica jest otwarta. Korzystamy, wraz z Kasią, z okazji i trafiamy do małego i ciemnawego wnętrza. Wszędzie palą się świece, na podłodze z białych i różowych kwiatowych płatków ktoś ułożył serce i porozstawiał małe świeczki. Centralny punkt zajmuje Grób Pański — przeszklony, z alabastrową rzeźbą Chrystusa. Całość obudowana jest fragmentami skamieniałych drzew, zwanych arakuaritami.

fot. Agata Kubiak

fot. Agata Kubiak

fot. Agata Kubiak
Po prawej stronie znajduje się wejście do sztolni, nazwanej Sztolnią Katarzyny, na cześć Katarzyny Wilhelminy Benigna. Korytarz ten przypomina o przeszłości górniczej regionu, związanej ze złożami węgla kamiennego. Powstał on w latach 30. XX w. i był użytkowany przez 20 lat.

fot. Agata Kubiak
Podejście na Žaltmana nie jest trudne i wymagające, wszakże to niewielka góra, a nawet by można rzec, wzniesienie, oceniane obecnie na 740 m n.p.m. Wędrówka mija szybko i bezproblemowo, mimo nadal padającego deszczu. Tuż pod wierzchołkiem uderza mnie magiczny klimat panujący w lesie. Odbłyski światła na mokrych liściach w kolorze nasyconej zieleni i pnie drzew, zdające się czarnymi. Wszystko to spowite wilgotną szatą nisko zawieszonych chmur, rozjaśnionych ukrytymi promieniami słońca.

fot. Agata Kubiak
Parę minut później stajemy na szczycie. Rzeczywiście wieża prezentuje się całkiem nieźle. Od razu widać, że jest wyższa od poprzedniczki — liczy sobie 25 m wysokości, a na platformę widokową prowadzą 122 stopnie.

fot. Agata Kubiak
My, we trójkę, decydujemy się nie wchodzić na górę. Jest za to czas na zdjęcia i kubek herbaty. Później następuje część oficjalna, czyli „uścisk dłoni prezesa”. Jeden z panów kończy zdobywanie odznaki Korona Sudetów, a drugi zdobywa ją po raz drugi. Radosław, jako pomysłodawca odznaki, uroczyście składa gratulacje.

fot. Agata Kubiak

fot. Agata Kubiak

fot. Agata Kubiak
W drodze powrotnej zatrzymujemy się na chwilę przy řopíku, jednym z obiektów linii fortyfikacyjnej, powstałej w ramach obrony przed armią niemiecką w latach 30. ubiegłego wieku. Ponieważ przy budowie wzorowano się na francuskiej Linii Maginota, taką właśnie nazwą, zwyczajowo, określa się czeskie umocnienia. Obok znajduje się drugi wierzchołek Žaltmana, który część z nas zdobywa.

fot. Agata Kubiak

fot. Agata Kubiak

fot. Agata Kubiak
Kolejny przystanek to schronisko Jestřebí bouda — planowaliśmy tam zjeść ciepły posiłek, ale trafiliśmy na obóz młodzieżowy i kuchnia nie przyjmowała zamówień. Zeszliśmy więc, nadal w deszczu, do Markoušovic — niepozornej małej wsi, skrywającej kilka perełek krajoznawczych: kolorowy pomnik cesarza Józefa II, przydrożne krzyże czy pomniki ze skamieniałych drzew.

fot. Agata Kubiak
Droga do Náchodu minęła szybciutko, a nawet nieco sennie. Zamkowe dobra przywitały nas mokrą i dość ponurą atmosferą. Wspaniałe sgraffita na murach wskutek wilgoci przybrały kolor bliżej nieokreślony, przez który przebijały bure plamy murszu. Wrażenie to potęgował rozgardiasz wywołany pracami remontowymi. Mimo tych niesprzyjających okoliczności dało się odczuć przepych rezydencji, ale też i nieśmiały urok pięciu zamkowych dziedzińców.

fot. Agata Kubiak

fot. Agata Kubiak

fot. Agata Kubiak
Dzieje założenia zamkowego sięgają najprawdopodobniej XIII w, jednakże po budowli średniowiecznej niewiele pozostało. Dzisiejsza szata architektoniczna zamku jest wynikiem XVI-wiecznej przebudowy i trendów epoki renesansu, o czym na pierwszy rzut oka świadczą sgraffita, boniowania, a także proste w formie portale oraz obramienia okien. W tym czasie zamkiem, a więc i okolicznymi terenami, władał ród Smiřickich. Jej członkom zamek zawdzięcza swoje renesansowe cechy. W czasie wojny trzydziestoletniej, w 1634 roku, dobra náchodskie trafiły do włoskiego szlachcica Ottavio Piccolomini de Arragon. Założenie zamkowe przebudowano w duchu baroku — świadectwem tego są wnętrza na drugim piętrze, które mieliśmy przyjemność zwiedzać.

fot. Agata Kubiak

fot. Agata Kubiak

fot. Agata Kubiak
Brzęk zatrzaskiwanej kraty, którą za nami zamknięto na początku zwiedzania, sztukaterie, galeria obrazów rodziny Piccolomini, belgijskie tapiserie, porcelanowe bibeloty wywołały u mnie mały zawrót głowy.

fot. Agata Kubiak

fot. Agata Kubiak

fot. Agata Kubiak

fot. Agata Kubiak
W bogatych komnatach prześladowała mnie myśl o osobach dawniej tu mieszkających. Z jednej strony bogactwo i pozycja towarzyska dawały ogrom możliwości, z drugiej, te same czynniki znacznie ograniczały swobodę i wybory życiowe. Wrażenie to nasiliło się, kiedy opuszczałam zamkowy teren — zobaczyłam smutnego niedźwiedzia spacerującego po swoim mikrowybiegu, a potem spojrzałam na potężną budowlę przez zakratowany otwór. I znów nie mogłam odgonić myśli: pałace i bogactwo czy wolność i swoboda?

fot. Agata Kubiak
Na szczęście nie miałam czasu na dalsze filozofowanie — okazało się, że restauracja zamkowa po godzinie 15. nie serwuje ciepłych dań, tylko napoje i słodkości, więc w celu skonsumowania obiadu udaliśmy się wszyscy na rynek. Większość od razu znalazła miejsce, gdzie mogła zaspokoić swoje gastronomiczne fantazje. Dla naszej trójki, SudetoJonesa, kierowcy Sylwka i jeszcze kilkorga znajomych, niestety zabrakło miejsca. Nie poddając się, dzielnie, choć troszkę nerwowo, poszukiwaliśmy innej miejscówki. Kiedy widmo niezaspokojonego głodu bądź czeskiego kebaba zajrzało nam w oczy, usłyszeliśmy jak SudetoJones nas nawołuje i radośnie macha rękoma. Jest! Otwarta knajpa, w której można zamówić tradycyjny czeski obiad. Zapanowała ogólna radość, spotęgowana nazwą restauracji — Vaticano, zwłaszcza, że elewacja charakterem i zdobnictwem nawiązywała do najpopularniejszej budowli tego państwa. Nie zapomniano nawet o kominie. Nikt z nas nie został papieżem bądź papieżycą, a na niebie nie pojawił się żaden dym, ani biały, ani czarny. Najważniejsze jednak, że zamówione dania okazały się smaczne, obsługa sympatyczna, a my opuściliśmy lokal zadowoleni.
Droga do Wrocławia obyła się już bez niespodzianek.
Wrażenia po wycieczce? Było fajnie, 9 km spaceru, zwiedzanie zamku, czas na obiad. W sumie zarówno ciało dostało coś dla siebie (spacer), a i dusza estetycznie została zaspokojona.
Wnioski z wycieczki: z pewnością wrócę do Náchodu, by odkryć więcej zamkowych sekretów i zajrzeć do kościoła na rynku, kryjącego w sobie gotyckie smaczki.

fot. Agata Kubiak

Thanks for your blog, nice to read. Do not stop.
AGA – SUPER ! 🙂
Bardzo się cieszę, że Ci się podoba:)
BRAWO AGATA !
Witaj Marysiu! Wielkie dzięki:)